To była piękna, wiosenna niedziela. Taka, którą człowiek chciałby zapamiętać jako lekki dzień. Zieleń aż biła po oczach. Pola przy drodze pachniały świeżością, a powietrze było tak przejrzyste, że aż dziwiło, jak może się tak zmienić w jednej chwili.
Dwa samochody. Zwykłe zderzenie — tak to się zaczęło.
Jeden z nich wiózł trzy osoby, drugi dwie.
Żadnych wielkich prędkości. Żadnego pisku opon, który ostrzegłby przed tym, co zaraz się wydarzy. Tylko zgrzyt, uderzenie na lekkim zakręcie i cisza. Przez krótką chwilę.
Paliwo zaczęło się lać po asfalcie. Ktoś później mówił, że to od nagrzanych silników, może od słońca — nieważne. Wystarczyła iskra. Może z tłumika, może z otartego metalu. W jednej sekundzie płomień wspiął się po karoserii jak po suchym papierze.
A potem była już tylko pożoga.
Byłem tam. Jechałem jako reporter Nocnego Patrolu. Jeepem. Zatrzymałem się przy rowie, nie dalej niż pięćdziesiąt metrów od nich. Wysiadłem i usłyszałem… Ich krzyki. Takie, których się nie zapomina. Ludzie, zakleszczeni w roztrzaskanych wnętrzach, błagający przez ogień. Nie mogli się ruszyć. Nie mogli się wydostać.
Plastik z wnętrza topił się jak świeca. Tapicerka dymiła i syczała. Zapach był nie do opisania. Palący się samochód ma swój własny odór — słodkawy, duszący. Ale spalane ciało… to już inna historia. To coś, co wbija się w pamięć i nie puszcza. Nawet jak wciągasz świeże powietrze, czujesz to pod spodem. Kierowcy z innych samochodów i mieszkańcy z nieodległych domów próbowali wyciągać rannych. Bez skutku. Piekielny ogień i nieziemski żar blokował drogę ratownikom.
I to wszystko działo się tuż obok zielonych pól. Tych pachnących, kwitnących, takich, które kojarzą się z piknikiem, z rodziną, z czymś dobrym. Kontrast był nie do zniesienia.
Ludzie, którzy wracali z weekendu, zatrzymywali się. Wysiadali z najpierw dziesiątek a potem może i setek aut. Droga była całkowicie zablokowana w obu kierunkach. Nie podchodzili zbyt blisko. Stali w milczeniu. Niektórzy trzymali dzieci za ręce i jakby chcieli zasłonić im oczy. Inni tylko patrzyli. Z niedowierzaniem. Z przerażeniem. Jakby to był zły sen, który wydarza się w biały dzień.
A ja mówiłem… „Tu mówi Robert Erben i program Nocny Patrol. Obok mnie właśnie zginęło pięć osób w dwóch spalonych samochodach. Droga w stronę Kłodzka jest nieprzejezdna…”. Mówiłem przez radio, na żywo. Głos mi drżał, ręce też. Ale mówiłem. Bo ktoś musiał.
Strażacy przyjechali prawie od razu. Gasili już jednak nie pożar — gasili ciszę, która rozlała się po tym miejscu jak dym. Ciała wyciągano długo. Powoli. Delikatnie, choć nie było już czego ratować. Tylko spokój trzeba było przywrócić. Jakiś chłopak stał obok i powtarzał szeptem: „To się nie mogło wydarzyć. Przecież to był taki ładny dzień…”
I rzeczywiście — był. Jakby świat zupełnie nie wiedział, że w jednym punkcie jego mapa właśnie się przepaliła.
Kiedy kończyłem relację, mój głos cichł. Już nie było co mówić. Tylko patrzyłem. Na zniszczone wraki, na pole pełne zieleni, na ludzi, którzy milczeli, jakby w tej ciszy próbowali odnaleźć jakiś sens. Ale tam nie było nic. Tylko dym, który powoli znikał w wiosennym powietrzu.
I wtedy zrozumiałem — nie każda historia musi mieć morał. Czasem wystarczy ją opowiedzieć i pozwolić jej wybrzmieć… w ciszy.
Dodaj komentarz