Nocny Patrol – Mandarynka

Opowieść Roberta Erbena

Jeep Cherokee przecinał noc jak łódź w morzu mgły. Autostrada A4 milczała, pusta, rozciągnięta między Dolnym Śląskiem a Opolszczyzną jak cicha nitka przeznaczenia. Za kierownicą siedział Robert Erben — nie szukał niczego konkretnego, nie miał wezwania. Po prostu jeździł. Nocami. Tak jak zawsze.

W głośnikach sączyła się znajoma piosenka. „Camouflage” Stana Ridgwaya. Ciężki bas, miękki głos. Opowieść w opowieści. Słuchał jej setki razy, ale tylko w nocy brzmiała naprawdę.

„Wietnam… pluton zniknął… pojawił się wielki milczący żołnierz…”

Znał to na pamięć. I wtedy — coś przed nim błysnęło. Cień. Migotanie.

Zjechał lekko na prawo. Zwolnił. Kilkaset metrów dalej zobaczył ten obraz: TIR, zatrzymany w poprzek drogi, wielka biała naczepa świecąca w reflektorach Jeepa jak ściana w kostnicy. I wbity pod nią Volkswagen Golf.

Z Jeepa wysiadł bez słowa. Pierwszy krok — szkło pod butem, dźwięk jak łamany lód. Drugi — plastik, który strzelił pod ciężarem. Wszystko błyszczało od oleju, rozsypanych odłamków. Jakby eksplodowało życie. Zobaczył krew…

Podszedł do Golfa. Od strony pasażera drzwi były zablokowane. Szarpnął. Metal jęknął, zawias puścił. W środku siedział mężczyzna. Martwy. Twarz spokojna, skroń rozbita przez wciąż otwarty schowek.

Na jego kolanach leżała mandarynka. Obrana do połowy. Skórka zwisała z palców. Z ust wystawała nitka miąższu. Pachniała słodko, ciepło. Nienaturalnie żywo jak na to miejsce.

Kątem oka zobaczył coś dalej — ciało. Kierowca. Wyrzucony z auta. Twarz wbita w asfalt. Nie żył.

Z tyłu Golfa — otwarty bagażnik. Rozrzucone prezenty. Lalka z oderwaną ręką. Klocki rozsypane po trawie. Karton z niemieckimi napisami. I jedna paczka w papierze z reniferami, z naklejką: „Für Zuzia. Frohe Weihnachten.”

Syreny pojawiły się z oddali. Najpierw jedna. Potem druga. Ale Robert był pierwszy. Zawsze był pierwszy.

Wsiadł do Jeepa. Chwycił mikrofon.

— Witam na antenie radia… Tu program Nocny Patrol. Mówi Robert Erben. Autostrada A4, kierunek Opole. Wypadek. Volkswagen Golf wbity pod zawracającą naczepę. Obaj mężczyźni nie żyją.

Cisza.

— Wracali z Niemiec. Dwa dni przed Wigilią. Zabawki dla dzieci… leżą teraz w pośniegowym błocie. Lalka w kałuży oleju. Paczka dla Zuzi. Mandarynka jeszcze pachnie. Ale w ich domach świąt już nie będzie…

– Czasem myślę, że ta droga to żywa istota. Że wybiera sobie ludzi. A ja… ja tylko jestem tam, gdzie mnie posyła. Nazywam się Robert Erben. I to był Nocny Patrol.

Oparł głowę o zagłówek.

I wtedy… wróciło.

Świdnica. Koniec lat osiemdziesiątych. Zima. Żółta Łada. Ojciec prowadzi. Matka śpi owinięta szalikiem. Robert — mały chłopak z tyłu — siedzi z nosem przy szybie. Na kolanach mandarynka. Ojciec podał mu ją przez ramię, mówiąc: „Tylko nie jedz całej od razu.”

Obierał ją wolno, kawałek po kawałku. Skórkę zwinął w spiralę. Nie chciał, żeby się skończyła.

Teraz nie miał mandarynki. Miał tylko wspomnienie. I ten sam zapach w powietrzu.

Przekręcił kluczyk w stacyjce. Jeep zawarczał. Otworzył okno.

Wyciągnął paczkę papierosów i swoją Zippo z symbolem wilka. Przekręcił kciukiem iskrownik i pojawił się zloty płomień. Zaciągnął się. Głęboko.

Dym powoli wydostał się przez uchyloną szybę, mieszał się z zimnym powietrzem.

Z głośników Jeepa popłynęły ostatnie takty „Camouflage”. Cicho. Jak echo po kimś, kto zniknął.

Jeep ruszył. Czerwone światła oddalały się powoli w gęstniejącej mgle. I zniknęły.

A noc znów została sama.

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *