Jeep z napisem Patrol stał na jednym z nieczynnych wiaduktów autostrady. Pod tym wiaduktem pędziły samochody, każdy w swoją stronę. Robert w Jeepie słuchał ostatnich taktów piosenki Stana Ridgwaya, Camouflage, by za chwilę rozpocząć kolejne wejście w programie Nocny Patrol.
Była zwykła noc. Może trochę chłodniejsza. Piątek, a właściwie już sobota. Na ulicach wciąż dało się wyczuć echo klubów, w mieszkaniach światła gasły jedno po drugim. A w eterze… głos Roberta Erbena. Taki, jak trzeba. Dokładny. Uważny. Taki, który nie krzyczał, nie dopowiadał. Po prostu był. I mówił do tych, którzy jechali. Albo nie mogli zasnąć. Albo chcieli wiedzieć, co dzieje się za oknem — tam, gdzie noc dotyka drogi.
Studio radiowe w tamtych latach wyglądało jak mały statek kosmiczny. W ciemnym pokoju tliły się setki lampek, kolorowych przycisków, migających wskaźników. Prezenter siedział przed konsolą jak pilot. Wkładał kolejne płyty kompaktowe do odtwarzacza, czasem kasety, ustawiał suwaki, ale to nie była tylko technika — on był też duszą programu. Jednym z takich ludzi był Marek. Często właśnie on odbierał połączenia od Roberta. I też do niego Robert mówił między wejściami:
— Marek, słyszysz mnie? Poza tymi wypadkami, tą drogą, tym rozbitym szkłem… Spójrz, jaki księżyc. Jak piękna, chłodna noc.
— Słyszę cię, Robert. Jesteśmy z tobą. Cała noc.
Nocny Patrol nie potrzebował fanfar. Wystarczyło, że Robert był. I że jechał. Z mikrofonem, z reflektorem, z samotnością, która była jego codziennością. Relacje były surowe. Miejsce wypadku. Marka samochodu. Warunki pogodowe. I ta najcięższa informacja. Że ktoś nie żyje. Zawsze ktoś. A potem wchodziła muzyka. I nie była dodatkiem. Była przestrzenią. Wypełniała ciszę, która zostawała po raportach.
Czasem puszczali Mr. of America. Jakby ktoś krzyczał do kraju, który i tak nie słucha. Czasem Tears in Heaven Claptona. Innym razem coś od Edyty Bartosiewicz — Sen, jakby śpiewała dla tych, którzy nie mogli zasnąć.
W tamtych latach radio było czymś więcej. To był teatr wyobraźni. W Polsce właśnie rodziło się komercyjne radio — po roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym powstawały stacje, które wkrótce znała cała Polska. Miliony ludzi słuchały radia — w pracy, w domu, w samochodzie. Włączali je również do snu. Było normalne, że radio grało całymi dniami i nocami. Ale sygnał Nocnego Patrolu nie szedł niestety przez cały kraj. On niósł się przez Dolny Śląsk i Opolszczyznę. I wzdłuż autostrady A4 — tam, gdzie noc była najgłębsza, a radio najbliższe.
Radio było wtedy nie tylko dźwiękiem — było towarzyszem. Słuchało się go najczęściej na trasie. W kabinach TIR-ów, w służbowych busach, w karetkach i radiowozach. W autach jadących ze wschodu na zachód i z zachodu na wschód. Gdzieś pomiędzy Legnicą a Kędzierzynem, gdzie sygnał był jeszcze czysty, bez szumów. Byli ludzie, którzy non-stop jeździli po A4 i mimo tego nie znali tam nikogo – poza głosem Roberta.
— Marek, daj mi sekundę, ja tu tylko zjeżdżam — mówił Robert. I słychać było, jak silnik Jeepa schodzi z obrotów. — Jest jeden radiowóz, wygląda, że coś się wydarzyło. Zobaczmy.
Ale na szczęście nie tym razem. Nie było efektów. Żadnej dramaturgii. Tylko głos. I odgłos kroków. Czasem wiatr. Czasem oddech.
A potem znów muzyka. Everybody Hurts R.E.M. I już nikt nie musiał nic mówić. Ta piosenka wystarczała.
W studiu, po drugiej stronie łącza, siedział Waldek. Czasem Marek, czasem Józek. Oni odbierali telefony. Oni robili łączenia. Czasem między kolejnymi wejściami Roberta, w chwilach ciszy, odzywał się jeden z nich:
— Mamy telefon od pana Tadeusza z Lubania. Mówi, że właśnie minął Roberta na wysokości Krzywej. Że chciał tylko powiedzieć: „Trzymaj się, chłopie. Dobrego powrotu.”
Byli głosami, które spajały ten świat. Jak narratorzy niewidzialnego spektaklu. Nie opowiadali rzeczywistości — oni ją przeżywali razem ze słuchaczami. Kiedy Robert mówił o mgle, oni patrzyli na czujniki na dachu radia. Kiedy opowiadał o wypadku, oni szukali informacji w policyjnych notatkach. A kiedy zapadała cisza… wtedy zostawała tylko muzyka.
Czasem Fields of Gold Stinga, kiedy było trzeba przypomnieć sobie, że świat mimo wszystko potrafi być piękny. Czasem One U2 — kiedy coś trzeba było przeżyć wspólnie, nawet bez słów.
Niektórzy słuchali go w szlafrokach, siedząc na brzegu łóżka z kubkiem herbaty. Inni — w brudnych kurtkach roboczych, opierając się o maski swoich ciężarówek. Jeszcze inni w służbowych radiowozach, gdzieś pod wiaduktem. I każdy z nich słyszał ten sam głos. Tę samą przestrzeń. Ten sam Nocny Patrol.
Ludzie dzwonili. Do studia. Czasem tylko po to, żeby być. Żeby zostawić ślad.
— Dobry wieczór… jechałem dziś tą samą drogą. I dobrze, że ktoś tam jest.
— Proszę przekazać Robertowi, że w Brzegu właśnie zaczęła się ulewa. Może warto powiedzieć innym.
— To ja, Roman z lawety. Robert, dzięki, że jesteś.
Wśród twardych ludzi drogi ten program rozpalał empatię, wzajemny szacunek i poczucie przynależności. Jakby przez te noce, przez te opowieści, przez te piosenki — ktoś przypominał im, że nie są sami. Że są częścią czegoś większego.
Czasem, gdy kończyła się noc i zbliżała piąta rano, na niebie nad autostradą robiło się jaśniej. Światła radiowozów gasły, auta zjeżdżały na parkingi, a Robert mówił jeszcze ostatnie zdanie, zanim na antenie pojawiał się serwis informacyjny.
— Dzięki, że byliście. Do usłyszenia.
Nie zawsze mówił „dobranoc”. Czasem nie mówił nic. Zostawiał tylko ciszę. I piosenkę. Może One of Us, może Zegar. Coś, co pasowało do tej chwili, jakby słowa nie były już potrzebne.
Wtedy studio na chwilę znów zamieniało się w żywy organizm. Marek zdejmował słuchawki. Waldek się przeciągał. Ktoś jeszcze coś pisał w zeszycie z notatkami. Cisza po takim programie była inna. Nie była zwyczajna. Miała wagę. Jak po rozmowie, której się nie zapomni.
To nie była audycja. To była obecność. Światło w trasie. Głos w kabinie. Serce, które biło gdzieś pomiędzy Wrocławiem a Strzelcami Opolskimi. I które wciąż — gdzieś w pamięci — bije.